Akwarela
isbjorn
AkwarelaWieczór sp?ywa? szar? akwarel?, a On obieca? mi wiosn?. Delikatn?, niemal?e transparentn?, lecz zawsze – i pomimo wszystko – wiosn?. Rozejrza?am si? dooko?a: zgaszone miasto kona?o d?awi?c si? i czkaj?c, podczas gdy hektolitry wody zalewa?y mu gwa?townie ulice niedro?nych p?uc. Gdzieniegdzie spotka? mo?na by?o niedobitki ludzi. Obsiedli jak kruki ostatnie skrawki suchego l?du i czekali tak – cisi, skamieniali, z po?amanymi na wietrze mokrymi skrzyd?ami. Utkwiwszy wzrok w niesko?czenie odleg?ym punkcie na linii brudnego asfaltu, wypatrywali ratunku. Niech nadejdzie, nim roztopi? si? na dobre; zanim sp?yn? w dó? krzywym chodnikiem wsi?kaj?c na wieki w bulgocz?c? gleb?…Nic takiego jednak nie nadci?ga?o. ?adna forma wybawienia. Absolutnie nic.
Silniejszy podmuch wiatru zawirowa? ziarenkami piasku, poturbowa? drzewa, po czym wdar? si? zimnem do naszych dróg oddechowych. To chyba wtedy w?a?nie zacz??am w?tpi?, ?e poza przekle?stwem wszechobecnej wody mo?e istnie? co? jeszcze. ?e kiedykolwiek istnia?o…
„Jutro ?wiat odetchnie nowym ?yciem” – powiedzia? On z niesymulowan? pewno?ci? siebie. Ciep?e brzmienie jego g?osu zmiesza?o si? z dzwonieniem kropli rozbijaj?cych si? ci??ko o betonowy bruk. Pomy?la?am, ?e w innych warunkach uzna?abym ten d?wi?k za arcysymfoni?. Tymczasem poczu?am nag?e zniecierpliwienie. W zaparowanym powietrzu ledwo potrafi?am rozpozna? rysy Jego twarzy, lecz czu?am wyra?nie, ?e si? u?miecha.
„Jutro…” – powtórzy?am za Nim powoli i podejrzliwie. Zupe?nie jak ma?e dziecko obracaj?ce w swych niewinnych d?oniach podarunek od nieznajomego…Nie dotykaj! Ach, nie otwieraj! … Nie daj si? zwie?? czarowi wdzi?cznych s?ów!...
Wszystko, do czego próbowa? mnie przekona?, ca?y ten s?oneczny krajobraz, który przede mn? roztacza?, ka?da pojedyncza litera zdawa?a si? tak nierealna – tak cholernie ma?o prawdopodobna – ?e musia?am wbi? paznokcie w cienkie p?ótno d?oni, aby nie rozewrze? warg w szyderczym ?miechu.
Nie powinien by?. Nie mia? prawa nas?cza? mnie z?udzeniami wiedz?c, ?e wch?aniam je szybciej ni? przesuszona skóra cz?stki wilgoci: ?apczywie i bez opami?tania. Jednym s?owem – zupe?nie beznadziejnie…
Schronieni pod czarnym skrzyd?em parasola, zatrzymali?my si? tu? przed pasami czekaj?c na zmian? ?wiate?. Wyci?gn??am przed siebie obna?on? d?o? i w tej samej sekundzie poczu?am, jak w przyciemnionym powietrzu przeszywaj? j? miliony kuj?cych od?amków deszczu. Mog?abym przysi?c, ?e czu?am ból niemal?e fizyczny. Ostre sztyleciki rozcina?y delikatn? warstw? naskórka i mro?na fala, wnikaj?c do wn?trza, miesza?a si? ze wzburzonym strumieniem ciep?ej krwi. Szybko cofn??am r?k?.
„Jeste? pewien? – spyta?am, nie próbuj?c nawet ukry? w barwie g?osu szpec?cych plam sceptycyzmu – Jutro nadejdzie wiosna?...”
Ofiarowa?am mu szans? – w tej chwili móg? si? wycofa?. Zrobi? jeden malutki kroczek w ty?. Wystarczy?oby, aby zasadzi? w glebie swoich obietnic ziarno „by? mo?e”, kar?owaty krzaczek: „podobno…, chocia? patrz jak jest..” Nikt by nie zauwa?y?. Potrafi?abym przecie? udawa?, ?e nic si? nie sta?o, ?e nie dostrzeg?am subtelnej zmiany stopnia pewno?ci. Wystarczy?yby w?ziutkie pasemka w?tpliwo?ci, wtopione gdzie? mi?dzy zdania, a smak goryczy ewentualnego rozczarowania nie parzy?by tak bole?nie w j?zyk… Zd??y?abym jeszcze zahamowa? pr?d cz?steczek nadziei, które ju?, ju? pocz??y wdziera? si? do wn?trza poprzez nieszczelny p?aszcz skóry i melancholii. Na czas zablokowa?abym im dost?p do krwiobiegu; wymordowa?abym je wszystkie bez cienia najl?ejszych wyrzutów, jeszcze przed wykszta?ceniem si? ich w?a?ciwych organów…
Widzia?, co si? dzia?o. Przecie? nie by? ?lepy! Szara rzeczywisto?? obojgu nam w równym stopniu mrozi?a d?onie, szarpa?a za w?osy i przemacza?a buty!
Da?am mu szans?, by wycofa? si? ze ?mia?ych pogl?dów…Zamiast tego odpar? z u?miechem: „Zobaczysz…” I zaszumia? mi w g?owie skrzyd?ami nadziei, wprowadzaj?c w drganie ga???, na której siedzia?am.
Ranek obudzi? mnie mu?ni?ciem ciep?a odbijaj?cego si? od nagiej szyby.
Le?a?am w pó??nie, otulona prze?cierad?em leniwej, porannej aury – niegotowa jeszcze, by rozpocz?? ?ycie, lecz ju? przecie? bez drogi powrotu w ch?odne obj?cie ciemnej nocy. Czu?am, jak nie?mia?e promyki pe?zaj? boja?liwie po moim rozgrzanym policzku – spokojnie, zupe?nie bez po?piechu - skrupulatnie studiuj?c ka?dy nanometr bladej skóry. Same chyba nie mog?y do ko?ca zaufa? sobie, ?e w ogóle istniej?…
Nie musia?am otwiera? oczu. Po prostu to wiedzia?am…
„B?ogos?awieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”…U?miechn??am si? do samej siebie i cichych k?tów porannej sypialni. W ko?cu obieca? mi wiosn?, a ja – skryta gdzie? za grub? kotar? zamkni?tych powiek – czu?am ca?? sob?, ?e dotrzyma? s?owa…
Dzi?kuj?…